Przegląd Urologiczny 2006/1 (35) wersja do druku | skomentuj ten artykuł | szybkie odnośniki
 
strona główna > archiwum > Przegląd Urologiczny 2006/1 (35) > Bardzo sprawiedliwy

Bardzo sprawiedliwy

Z dr. n. med. Krzysztofem Szkarłatem, ordynatorem Oddziału Urologicznego Szpitala Specjalistycznego w Kościerzynie, rozmawia Adam Wojciechowski

Fotografia 1
 

Oddział Urologii szpitala w Kościerzynie otrzymał imię profesora Adamkiewicza. Czym się Pan kierował, wybierając takiego patrona?

Profesor Adamkiewicz był pierwszym lekarzem, klinicystą, z którym nawiązałem kontakt po rozpoczęciu studiów, gdyż praktykę studencką odbywałem w Klinice Urologii Państwowego Szpitala Klinicznego nr 3 w Gdańsku, którą on kierował. Tam po raz pierwszy znalazłem się na sali operacyjnej i miałem okazję zobaczyć profesora w czasie zabiegu chirurgicznego. Wówczas postanowiłem, że jeżeli mam się zajmować chirurgią, to związaną z urologią. Przy leczeniu chorób urologicznych szybko uwalnia się człowieka od bólu, a wtedy schorzenia urologiczne leczono głównie chirurgicznie. Dopiero później rozwinęły się metody mało inwazyjne. Chodziłem na urologię w ramach kółka urologicznego, spędzałem tam każdą wolną chwilę.

Był Pan nadgorliwym studentem?

Jeżeli chodzi o urologię, to tak, ale poza nią raczej nie. Po prostu spodobał mi się ten kierunek. Poza tym wówczas nie było dostępu do piśmiennictwa, literatury, a profesor chętnie dzielił się swoją wiedzą i doświadczeniem. Był też doskonałym gawędziarzem. Po powrocie ze zjazdu opowiadał nam, co tam usłyszał. Nie tylko o problemach naukowych, ale również o tym, jak zjazd przebiegał, co w tamtych czasach zbliżało nas do świata.

Miał także wizję tego, co będzie się działo w urologii w przyszłości. Wówczas nie było jeszcze metody pozaustrojowego kruszenia kamieni (ESWL) oraz PCNL. Jedyną naprawdę mało inwazyjną procedurą była elektroresekcja przezcewkowa. Profesor opowiadał nam o zmianach w sposobach leczenia (zwłaszcza kamicy dróg moczowych) na Zachodzie i mówił, że za parę lat będą one stosowane także u nas. Zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że urologia będzie się dynamicznie rozwijać. Właśnie w Klinice Urologii w Gdańsku, gdzie zacząłem pracować w 1985 roku, wkrótce wykonano pierwszy w Polsce zabieg przezskórnego usunięcia kamienia, czyli PCNL.

Profesor był członkiem Europejskiego i Niemieckiego Towarzystwa Chirurgicznego. Był w Polsce prekursorem nowoczesnego, agresywnego leczenia chirurgicznego raka jądra. Zapoczątkował wykonywanie limfadenektomii pozaotrzewnowej. W owych czasach to była największa operacja urologiczna, jaką się wykonywało. Do Gdańska zjeżdżali z całej Polski nie tylko pacjenci, ale także lekarze, aby obserwować jej przebieg. Profesor był nie tylko bardzo sprawnym chirurgiem, lecz również autorytetem naukowym. W latach 1984-1990 piastował funkcję prezesa Polskiego Towarzystwa Urologicznego. Był też współautorem podręcznika dla studentów pod redakcją prof. Leńko - "Urologii operacyjnej" pod redakcją prof. Michałowskiego oraz trzytomowej "Urologii", przygotowywanej pod redakcją profesorów Leńko i Zielińskiego. Był więc znaczącą postacią w polskiej urologii.

Ale czy był postacią numer jeden?

To byłoby stwierdzenie przesadne. W tamtych czasach byli też inni wielcy profesorowie: Krzeski, Wesołowski, Zieliński. Na pewno był w "pierwszej urologicznej lidze".

Czyli był w gronie osób, które nie tylko coś przenosiły z ośrodków zagranicznych do Polski, aby zlikwidować dystans, dzielący polską urologię od urologii zagranicznej.

Profesor nie pozwalał odstawać nam od świata i błyskawicznie przenosił na nasz grunt to, co się działo na świecie, zarówno w technikach chirurgicznych, jak i w sposobach leczenia. W tamtych czasach rozpoczęto stosowanie chemioterapii w leczeniu nowotworu jądra. Profesor to podchwycił i w gdańskiej klinice w niezwykle trudnych warunkach również była prowadzona nowoczesna chemioterapia. Klinika specjalizowała się wówczas w leczeniu nowotworu jądra, łącząc chemioterapię z rozległą operacją usunięcia węzłów chłonnych w jego zaawansowanym stadium. Profesor zainspirował mnie do pisania prac naukowych dotyczących tej tematyki. Wspólnie napisaliśmy trzy prace oceniające wyniki leczenia w różnych stadiach zaawansowania nowotworu.

A czy tej tematyki wcześniej nie podejmowali onkolodzy?

W Polsce w latach 80. rakiem jądra zajmowali się głównie urolodzy. Leczenie nowotworu jądra (zwłaszcza nienasieniaka) ulegało wtedy dynamicznym zmianom. Stosowaną dotychczas radioterapię zastępowała chemioterapia. Tak jak obecnie dyskutuje się na temat raka stercza czy pęcherza moczowego, wprowadzając coraz agresywniej chirurgię, tak w owym czasie podobnym przemianom ulegała terapia nowotworów jądra. Limfadenektomia pozaotrzewnowa jest obecnie sprawą uznaną. Wtedy ta operacja nastręczała dużych trudności. Urolodzy w tamtych czasach operowali głównie w przestrzeni zaotrzewnowej. Były to przede wszystkim operacje nerki. Zabiegi usuwania węzłów chłonnych położonych w pobliżu aorty i żyły głównej dolnej stanowiły duże wyzwanie dla osób niezajmujących się na co dzień chirurgią naczyniową. Profesor odważył się jednak przełamać to "urologiczne tabu" i wprowadził je do codziennej praktyki urologicznej. Bezapelacyjnie profesor był naukowcem dużego formatu.

A czym ponadto się zajmował?

Również genetycznymi uwarunkowaniami tzw. zaburzeń cielesno-płciowych, m.in. spodziectwa. Temu poświęcił pracę habilitacyjną, bardzo interesującą, acz w tamtych czasach niedocenianą. Rozpoczął również zabiegi u transseksualistów. Obecnie jest to dosyć modny temat. Wówczas budził wielkie zdziwienie.

Innym bardzo trudnym problemem urologicznym, któremu profesor poświęcał wiele czasu, było chirurgiczne leczenie kamicy odlewowej. W tamtych czasach, gdy nie było metod mało inwazyjnych, jedynym sposobem leczenia była chirurgia, a ten rodzaj kamicy wymagał bardzo radykalnej operacji z nacinaniem miąższu nerkowego. Była to specjalność profesora, który był bardzo dobrym i odważnym operatorem. Niewielu mogło mu dorównać. Był również uznanym w Polsce specjalistą totalnej nefrotomii. Z całego kraju zjeżdżali chorzy z odlewową kamicą nerek, aby się u niego leczyć. W klinice w Gdańsku były prowadzone wymagane do specjalizacji staże z onkologii urologicznej. Urolodzy, którzy byli u nas na stażach, widzieli nie tylko zabiegi onkologiczne, ale również te trudne zabiegi kamicze. Niestety, mało kto chciał się ich podejmować, dlatego przysyłano do profesora pacjentów.

Czy profesor zyskał duży autorytet?

Był postacią trochę kontrowersyjną. Z pozoru wyglądał na despotę, który swojemu asystentowi na nic nie pozwala i o wszystkim, łącznie z podaniem przysłowiowej tabletki aspiryny, decyduje sam. Ale tak naprawdę cenił to, że ktoś ma inne zdanie i potrafi udowodnić swoją rację. Nie lubił ludzi, którzy tylko przyklaskują albo udają pracę, a właściwie przychodzą i "markują" jej wykonywanie. Błyskawicznie potrafił to wyczuć. Nie był też łatwym szefem. Potrafił podejść do operującego i złośliwie powiedzieć: "Kolego, czy to jest jakaś odmiana anatomiczna, czy tu nie ma moczowodu u tego chorego, że pan nie może go znaleźć". Takie uwagi w czasie operacji bardzo denerwowały, ale z drugiej strony wiadomo było, że jest w pobliżu i że jeśli coś się nie powiedzie, to wystarczy go zawołać, a przyjdzie i rozwiąże problem. Był autorytetem. Spędzał w szpitalu także popołudnia. Pisał prace naukowe, recenzje (był recenzentem 18 prac doktorskich i 6 habilitacyjnych). Rano, już o 7.00 był w szpitalu. O 7.30 była odprawa, ale przynajmniej raz w tygodniu rano przed odprawą sam robił opatrunki.

Działo się to jednak nie w Kościerzynie, lecz w Gdańsku.

Oczywiście, w tym czasie obecny szpital w Kościerzynie był w fazie projektów. Pracowałem wówczas w Klinice Urologii i w 1988 r., akurat po chorobie profesora, zacząłem zbierać materiały do pracy doktorskiej. To on mnie inspirował do pracy na temat leczenia odpływu pęcherzowo-moczowodowego u dzieci za pomocą mało inwazyjnych metod chirurgicznych: implantacji teflonu lub kolagenu do pęcherza.

Czy to był dobry pomysł?

Bardzo dobry, zresztą jest stosowany także obecnie. Ale w tamtych czasach był bardzo kontrowersyjny. Gdy profesor zachorował, kontynuacja pracy była bardzo trudna. Na szczęście udało mi się doprowadzić doktorat do końca, między innymi dzięki życzliwości profesora Andrzeja Borówki, który rozumiał wagę problemu i pożyczał mi z kliniki urologii w Warszawie potrzebny sprzęt. Z Gdańska jeździłem pociągiem do profesora Borówki po odpowiednią ciśnieniową strzykawkę, niezbędną do podania teflonu, po paru dniach odwoziłem ją z powrotem do Warszawy. O zakupie podobnej mogłem tylko marzyć, gdyż nie stać mnie było na te kilkaset dolarów.

Profesor i Pan poświęciliście też dużo uwagi dzieciom.

Podczas swojej pracy na śląsku profesor prowadził Oddział Dziecięcy w Klinice Urologii, ja zaś po stażu rozpocząłem najpierw specjalizację z chirurgii dziecięcej. Z powodu braku etatów na miejscu, mieszkałem w Gdańsku, a dojeżdżałem do nowo otwartego szpitala w Wejherowie. Dopiero później zająłem się urologią.

Ośrodków, które zajmowały się urologią dziecięcą, nie było dużo.

Dlatego chirurdzy dziecięcy zajmowali się wówczas urologią dziecięcą.

Czy profesor Adamkiewicz uważał, że to właśnie urolodzy powinni się zajmować problemami urologicznymi u dzieci, a nie - tak jak jest obecnie w większości przypadków - tylko chirurdzy dziecięcy?

W klinice nie było oddziału dziecięcego. Gdy profesor pracował na śląsku, zajmował się odpływem pęcherzowo-moczowodowym u dzieci. Natomiast w Gdańsku nie było łóżek dziecięcych, więc wszystkie dzieci były kierowane na chirurgię dziecięcą. Tylko wyjątkowo przyjmowaliśmy na urologię dzieci. Ale według profesora urolog powinien zajmować się również schorzeniami u dzieci.

Ta wizja z czasem zaczęła przegrywać.

To jest bardzo skomplikowana sprawa. Na przykład ja nie zajmuję się urologią dziecięcą, którą bardzo lubię, między innymi dlatego, że kieruję 24-łóżkowym oddziałem na terenie o dużym zapotrzebowaniu na "usługi urologiczne" u dorosłych. Klinika Chirurgii Dziecięcej AM w Gdańsku od lat specjalizowała się w urologii dziecięcej. Natomiast chętnie przyjmuję na mój oddział dziecko z kamicą, którą trzeba leczyć mało inwazyjnie.

Dlaczego, gdy profesor został w Gdańsku, Pan przeniósł się do Kościerzyny?

Profesor zachorował w 1988 roku. Po pęknięciu tętniaka miał wylew krwi do mózgu. Ja zostałem w klinice, gdzie następnie pracowałem pod kierunkiem profesora Kazimierza Krajki. Przeszedłem do Kościerzyny dopiero, gdy zaczęto budować tam szpital. Oddział Urologii otwarto w 1999 roku, ale ja tworzyłem go od 1997 roku.

Co Pana szczególnie przyciągnęło do Kościerzyny?

Profesor Krajka zapytał mnie, czy mogę jechać do Kościerzyny, gdyż tam jest budowany nowy szpital, a dyrektor chciałby otworzyć oddział urologii. Pojechałem do Kościerzyny i byłem pod dużym wrażeniem tego, co zobaczyłem. Takich warunków nie widziałem nigdzie w Polsce, a nawet za granicą. Wcześniej w ogóle nie myślałem o tym, by gdzieś objąć ordynaturę. Bardziej interesowałem się pracą naukowo-dydaktyczną. Stwierdziłem jednak, że skoro jest taki obiekt, to dlaczego nie mógłbym zostać jego ordynatorem.

Projekt szpitala w Kościerzynie powstał znacznie wcześniej. Profesor Adamkiewicz był wówczas konsultantem regionalnym. To on zapytał, czy w tym szpitalu oddział urologii będzie miał własną salę operacyją z "telewizją rentgenowską". Powiedziano mu, że nie ma takiej możliwości. Jest standardowy blok operacyjny i urologia będzie się musiała dostosować. Profesor na to, że w takim razie urologii w Kościerzynie nie będzie. I to zamknęło sprawę otwarcia oddziału urologicznego na wiele lat. Ale ten jego sprzeciw wynikał z faktu, że on widział urologię inaczej, niż wtedy ją widzieli tzw. decydenci. Chciał, by urologia była nowoczesną specjalizacją, z dostępem do bloku operacyjnego wyposażonego w telewizję rentgenowską, tor wizyjny, w sprzęt mało inwazyjnej chirurgii.

Jak więc obecnie wygląda urologia w Kościerzynie?

Zgodnie z wizją profesora. Gdy otwieraliśmy oddział, był to najlepiej wyposażony oddział w Polsce.

Potem zapewne inne ośrodki nie chciały być gorsze.

Oczywiście. Obecnie z trudem remontuję i wymieniam sprzęt. Szpital miał duże zadłużenie. Zresztą samo jego otwarcie i skompletowanie sprzętu było niejako "rzutem na taśmę". Zostałem zatrudniony w szpitalu, w którym nie było nawet śrubki. Każde najmniejsze narzędzie, również do otwartej chirurgii czy zrobienia zabiegu endoskopowego, musiałem wybrać i zamówić sam. Siedziałem nad katalogami i kompletowa łem sprzęt. Ze względu na sytuację finansową i gromadzące się nad szpitalem "czarne chmury", zdawałem sobie sprawę z tego, że później nic nie dokupię.

Pana oddział miał dość dużą przewagę nad innymi oddziałami urologicznymi w Polsce. A jak jest obecnie?

Nadal mamy dobry sprzęt i wykonujemy pełen profil zabiegów, a to że inni pozyskują dobry sprzęt i rozwijają się, zwłaszcza w województwie pomorskim, może tylko cieszyć. Obecnie zająłem się laparoskopią. Jesteśmy jednym z ośrodków na Pomorzu przodujących w zabiegach laparoskopowych.

Powiedział Pan, że szpital jest zadłużony. W związku z tym Pana możliwości rozwojowe są jednak ograniczone.

Jeśli chodzi o zakupy ze strony szpitala - tak. Trzeba pozyskiwać sprzęt od sponsorów, których na kościerskim terenie jest mało. Stwarza mi to duże problemy. Nie mam już takich możliwości jak kiedyś. Nie mam na przykład noża harmonicznego, który obecnie jest nowości ą w urologii, bardzo przydatną w dużych zabiegach laparoskopowych, ale radzę sobie z tym, co mam.

A jak urologia wypada na tle innych oddziałów?

Jest liderem w tym szpitalu.

Co się na to składa?

Przede wszystkim praca zespołowa. Wszyscy asystenci są zainteresowani tym, by o oddziale urologii w Kościerzynie było słychać w Polsce. Obecnie, gdy moi asystenci jadą gdzieś na zjazd i mówią, że są z Kościerzyny, to koledzy wiedzą, z jakiego ośrodka przyjechali i co się u nas robi. Obecnie, w związku ze stanowiskiem prezesa PTU, nie wysyłam ankiet rankingu oddziałów urologicznych do redakcji "Newsweeka" lub "Wprost". Kiedy wysyłałem, to za każdym razem byliśmy w pierwszej dziesiątce.

Czy Pan się pogodził z finansowym stanem szpitala, tym, że jest to nowoczesny szpital, a jego właściciele nie dbają o zachowanie dotychczasowej jego rangi i poziomu nowoczesności?

To jest bardzo złożony problem. Zadłużenie zaczęło się zaraz na początku naszego otwarcia. Pieniądze zapisane w ustawie budżetowej na zakup sprzętu nie dotarły. Przeznaczono je na budowę innej jednostki. Otrzymaliśmy je znacznie później. A szpital był już wówczas wybudowany, ludzie zatrudnieni, pensje trzeba było płacić. I nagle okazało się, że nie ma przychodów, ponieważ urząd marszałkowski przestał płacić za leczenie pacjentów, bo miała za to płacić kasa chorych. Dyrektor po podjęciu decyzji o otwarciu szpitala wziął pożyczkę na zakup sprzętu i już wówczas dług się zaczął za nami ciągnąć, gdyż pożyczka musiała być spłacona. Przychody szpitala z kontraktów z kasą chorych były zbyt małe, ponieważ wówczas nasz kontrakt był niedoszacowany. Uważano, że nie będziemy mieli odpowiedniej liczby pacjentów, nie będziemy mieli zapełnionych oddziałów. Okazało się jednak również, że kilka oddziałów w tym szpitalu jest na tyle dobrych, iż ściągają pacjentów nawet z Trójmiasta: urologia, ortopedia, neurologia, rehabilitacja neurologiczna, a nawet chirurgia. Szpital ma więc pełne obłożenie, ale kontrakty z ubiegłych lat były marne i finansowo (mówię o wycenie procedur), i ilościowo, dlatego dług się powiększał, a właściciel, czyli urząd marszałkowski, nadal nie wie, co z tym zrobić.

Czy nie powinny to być decyzje na szczeblu centralnym? Czy ministrowie zdrowia nie powinni odpowiadać za dopuszczenie do takiej sytuacji?

W tej sprawie jest potrzebna ocena polityczna. Nie potrafię się do niej odnieść. Na pewno nie jest to normalna sytuacja. Nie bardzo mnie interesuje, kto będzie właścicielem tego szpitala, byleby stworzył warunki do jego funkcjonowania, do normalnego kontraktowania usług i do tego, aby przyjęcie pacjenta nie powodowało strat szpitala. Chciałbym być z jednej strony dobrze wynagradzany, a z drugiej mieć komfort pracy, żeby się nie martwić o finanse potrzebne na bieżącą działalność i sprzęt.

Jeśli ktoś przejmie ten szpital i stanie się on szpitalem prywatnym, przynajmniej będzie już wiadomo, do kogo mieć pretensje o jego kondycję finansową.

No niezupełnie, bo przecież zależy to głównie od systemu finansowania ochrony zdrowia, a za to odpowiada rząd i parlament. Nie wiem, w jakim kierunku potoczą się zmiany i reforma naszej ochrony zdrowia. Na dziesięć dni przed wyborami parlamentarnymi mieliśmy rozmowy z przedstawicielem PiS-u, który był wówczas kreowany na ministra zdrowia, czyli z posłem Piechą. Absolutnie nie było mowy o prywatyzacji, ubezpieczeniach alternatywnych, a wyłącznie o finansowaniu z budżetu. Obecnie Prawo i Sprawiedliwość w sprawie ochrony zdrowia ma inne koncepcje. Więc nie wiem, co o tym myśleć.

Może się Pan pocieszać tym, że osobiście zrobił Pan, co mógł, aby oddział pracował.

Funkcjonujemy dalej na poziomie, który w moim odczuciu nie ustępuje europejskiemu. Natomiast niepokoi mnie to, że wszystko w każdej chwili może zostać zniszczone. Skoro obecnie dostawcy odmawiają dostaw leków, środków opatrunkowych, to nawet dobre wyposażenie w sprzęt nie wystarczy. Martwię się też tym, że w Polsce drastycznie zmniejszono możliwości kształcenia pielęgniarek. Część z nich wyjeżdża za granicę, trudno jest zatrudnić inne. W Kościerzynie była kiedyś szkoła pielęgniarska, ale obecnie pielęgniarek nie zapewnia szkoła policealna, lecz studia. Większość uczelni dopiero otworzyła swoje podwoje dla tego kierunku, a poza tym czy ten, kto zostanie magistrem, przyjdzie pracować na etacie pielęgniarki odcinkowej za 800 zł? A to jest już wina polityki Ministerstwa Zdrowia i edukacji w tym zakresie. Na tym tle niezmiernie cieszy fakt, że w moim szpitalu wiele osób ma dyplomy magisterskie, a nawet, co już jest ewenementem, doktorskie!

Czy koledzy z Gdańska nie mieli pretensji o to, że Pan ich ubiegł i nadał imię profesora oddziałowi w swoim szpitalu, a nie tam, gdzie głównie profesor Adamkiewicz pracował?

Nic na ten temat nie wiem. Zresztą decyzję podjąłem po konsultacji z doktorem Mirosławem Górskim, dyrektorem naszego szpitala, który również jest wychowankiem profesora Adamkiewicza. Profesor Adamkiewicz pod koniec swojego życia trafił do naszego szpitala, na mój oddział. Operowałem go. Po roku od jego śmierci podjęliśmy decyzję, że uczcimy go, nadając oddziałowi jego imię.

Kto przybył na tę uroczystość?

Między innymi jego wychowankowie, ale także lekarze, którzy pamiętają naszą klinikę jako miejsce, gdzie panowała bardzo dobra atmosfera. Na bloku operacyjnym, po operacjach, siadało się do wspólnego obiadu.

Jak ta rodzina urologiczna profesora Adamkiewicza prezentuje się obecnie?

Prawie wszyscy objęli jakieś kierownicze stanowiska. Bezpośredni wychowankowie zostali ordynatorami: w Łodzi, Gdyni, Gdańsku i ja w Kościerzynie, a jeden jest dyrektorem szpitala.

Jeśli miałby Pan zasugerować młodym, dlaczego warto naśladować profesora Adamkiewicza, to na co by Pan wskazał?

Profesor był bardzo sprawiedliwy. Potrafił zauważyć, że człowiek coś potrafi, że się stara, zachęcić go do dalszej pracy. A to dało efekty. Ci, którzy z nim zaczynali, odnieśli sukces.

Dziękuję za rozmowę.