Przegląd Urologiczny 2004/1 (23) wersja do druku | skomentuj ten artykuł | szybkie odnośniki
 
strona główna > archiwum > Przegląd Urologiczny 2004/1 (23) > Przypadek czy przeznaczenie

Przypadek czy przeznaczenie

Z profesorem Franciszkiem Kokotem rozmawia Adam Wojciechowski

W 1969 roku prof. Franciszek Kokot został profesorem Śląskiej Akademii Medycznej, w 1983 roku członkiem Polskiej Akademii Nauk, a w 1991 roku członkiem Akademii Medycyny. Jest autorem wielu prac naukowych z zakresu nefrologii, endokrynokogii i biochemii klinicznej.

Z prof. dr. hab. med. Franciszkiem Kokotem z Katedry i Kliniki Nefrologii, Endokrynologii i Chorób Przemiany Materii w Katowicach, zastępcą dyrektora do spraw lecznictwa Samodzielnego Publicznego Szpitala Klinicznego im. A. Mielęckiego Śląskiej AM w Katowicach, z okazji 50-lecia pracy zawodowej, rozmawia Adam Wojciechowski

Fotografia 1
 

Niełatwo się było z Panem Profesorem umówić, bo przesiadał się Pan ostatnio nieustannie z samolotu na samolot lub pociąg. Rozmawiamy tuż przed kolejnym lotem, tym razem do Korei. W jakim celu się Pan tam wybiera?

Ten wyjazd miał nastąpić już pół roku temu, ale z powodu SARS został odwołany i przełożony na luty tego roku. Jest związany ze współpracą Instytutu Biocybernetyki w Warszawie z ośrodkami pracującymi w tej samej dziedzinie w Seulu. Zarówno dyrektor Instytutu Biocybernetyki PAN, profesor Weryński, jak i prof. Lee pracują nad patomechanizmem dializy otrzewnowej. Od wielu lat odbywają się zjazdy poświęcone tej dziedzinie.

Czy w tej dziedzinie udało się osiągnąć w ostatnich latach jakieś szczególne postępy?

W ostatnich dwóch, trzech latach nie było przełomowych osiągnięć. W zakresie aparaturowym wszystko zostało już zrealizowane. Obecnie trwają prace nad stworzeniem tworzyw sztucznych najbardziej przyjaznych dla krwi. Krew zanieczyszczoną końcowymi produktami przemiany materii oczyszcza się przy użyciu takich błon. Elementy morfotyczne krwi, głównie krwinki białe, nie powinny reagować z tymi błonami. Jednak idealnych błon nie udało się dotychczas wytworzyć. Zrobiono już bardzo dużo, jednak żadna z dotychczas stosowanych błon nie może zastąpić błony utworzonej przez nabłonek naczyń krwionośnych.

Czyżby śródbłonek naczyń krwionośnych był „nie do podrobienia”?

Dotychczas nie udało się go niczym zastąpić. Ma on tak wiele różnych właściwości, że stworzenie sztucznego tworu o podobnych cechach jest niezwykle trudne. W nabłonku wytwarzane są hormony, czynniki hamujące krzepnięcie oraz czynniki rozszerzające i zwężające naczynia krwionośne. Jeszcze nie wszystkie właściwości śródbłonka zostały odkryte, ale już teraz wiemy znacznie więcej niż pięć czy dziesięć lat temu. Masa tego śródbłonka w całym ustroju wynosi około kilograma. Skoro mamy w organizmie aż tak dużo bardzo czynnych biologicznych komórek, to produkt ich działania musi być dla człowieka bardzo ważny. Jego rolę poznano znacznie lepiej dopiero w ostatnich dziesięciu latach. Wiadomo, że dla czynników miażdżycotwórczych pierwszą linię ataku stanowi właśnie śródbłonek naczyniowy. Wykazuje on działanie endokrynne i antyagregacyjne. Jego uszkodzenie jest przyczyną proliferacji miocytów i przebudowy naczyń krwionośnych. Śródbłonek reguluje ciśnienie tętnicze krwi i dba o odpowiednie zabezpieczenie tlenowe tkanek, do których dociera krew. Odgrywa również ważną rolę w nerkach, decydując o przechodzeniu substancji drobnocząsteczkowych, będących końcowymi produktami przemiany materii, do tworzącego się moczu. Naśladowanie wszystkich właściwości błony śródbłonkowej jest – jak dotąd – niemożliwe.

A czy w przyszłości – zdaniem Pana Profesora – będzie to możliwe?

Nie sądzę, aby udało się to w ciągu najbliższych dwudziestu lat. Można jednak podejmować próby namnożenia śródbłonka. Gdyby można było włączyć komórki śródbłonkowe w struktury podobne do błony dializacyjnej, to mogłyby one oddziaływać na dopływającą do niej krew.

Mówiąc o takich projektach, wciela się Pan Profesor w rolę inżyniera.

Nie tylko inżyniera, ale i biologów molekularnych, chemików, gdyż ta proteza opiera się na konstrukcji przestrzennej, której grubość jest mniejsza niż dziesięć mikronów.

Jeszcze przed maturą chciał Pan zostać inżynierem. Dyrektor szkoły doradził, aby zrezygnował Pan ze studiowania na politechnice i wybrał medycynę. Obecnie może mieć Pan pole do popisu także w dziedzinie inżynierii.

Nie zamierzałem pracować w zakresie inżynierii molekularnej, która jest obecnie chlebem powszednim wielu ośrodków badawczych. Widziałem siebie w roli inżyniera, ponieważ chciałem wykorzystać zdolności matematyczno-fizyczne. Z tych przedmiotów nie miałem trudności. Ale znajomość matematyki i fizyki bardzo mi się przydała, gdy zacząłem zajmować się biochemią lekarską.

Czy w szkole podstawowej był Pan prymusem?

Nie, byłem urwisem, ale wyróżniałem się samodzielnością. I to chyba było najistotniejsze. Doceniając tę zaletę, jeden z moich nauczycieli w szkole powszechnej zmusił moją mamę, aby posłała mnie do gimnazjum. Zaraz po wojnie, ze względu na warunki materialne, nikt nie marzył o wykształceniu ponadpodstawowym. Żaden z moich braci nie ma średniego wykształcenia. Po dostaniu się do gimnazjum, dzięki własnej samodzielności, skutecznie sobie radziłem. Udzielałem słabszym kolegom korepetycji. W ten sposób dorabiałem i mogłem dojeżdżać codziennie 35 km pociągiem do gimnazjum w Lublińcu. Poszczególne klasy zaliczałem w przyspieszonym trybie, ale w związku z tym na maturze musiałem zdać egzamin eksternistyczny ze wszystkich przedmiotów, całego materiału gimnazjalnego.

Dlaczego zrezygnował Pan Profesor z politechniki i wybrał studia medyczne?

Tę decyzję zawdzięczam dyrektorowi mojej szkoły, Stanisławowi Książkowi. Był on wprawdzie wykładowcą języka polskiego, ale znał predyspozycje poszczególnych uczniów. Po zdaniu przeze mnie matury, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, przekonywał mnie, bym zrezygnował z politechniki i wybrał studia na akademii medycznej. Kiedy byłem już samodzielnym pracownikiem naukowym, po habilitacji, miałem okazję rozmawiać z dyrektorem. Był wtedy już umierający, chorował na nowotwór przerzutowy żołądka. Podziękowałem mu wówczas za to, że wybrał dla mnie medycynę. Ona daje mi dużo satysfakcji. Po ukończeniu studiów medycznych czułem, że nie ma piękniejszego zawodu. Jako lekarz mogę ludziom bardzo wiele dać, dzielić z nimi nieszczęście.

A co Pana Profesora najbardziej pociągało podczas studiów medycznych?

Pierwszy rok był dla mnie bardzo trudny, zarówno ze względów finansowych, jak i politycznych. O moich zainteresowaniach zdecydował przypadek. Działające na uczelni organizacje młodzieżowe nalegały, abym został ich członkiem. Nie godziłem się na to, gdyż poszedłem na studia, aby zdobywać wiedzę, a nie być członkiem jakiejś organizacji. Z powodu odmowy wstąpienia do tych organizacji nie dostałem stypendium, mimo że sytuacja materialna moich rodziców w pełni mnie do tego uprawniała. Nie mogłem być wyrzucony ze studiów, ponieważ byłem dobrym studentem.
W tym czasie zdawałem egzamin z chemii ogólnej u prof. Prebendowskiego, wybitnego chemika. Spodobały mu się moje wypowiedzi, wykraczały bowiem poza obowiązujący studentów zakres chemii nieorganicznej i organicznej. Po egzaminie zapytał mnie, czy nie chciałbym u niego pracować jako laborant. Zgodziłem się. Dostałem zadanie wyprodukowania kwasu krotonowego. Ten kwas był przedmiotem jego zainteresowań naukowych. Całe życie poświęcił badaniom jego cech fizycznych i chemicznych. Profesor był bardzo zadowolony z efektów mojej pracy. Po dwóch czy trzech miesiącach poinformował mnie, że wykonuję część jego pracy naukowej i on może się postarać o stypendium naukowe. Było to dla mnie niezwykłe wyróżnienie. Dostałem pracę jako laborant i miałem stypendium naukowe. W ten sposób miałem dwa pół-etaty, zarabiałem więcej niż mój ojciec. Jako dobry student otrzymałem dyplom z wyróżnieniem. Taki czerwony dyplom dawał mi prawo swobodnego wyboru miejsca pracy.

Jaką specjalizację Pan Profesor wówczas wybrał?

Myślałem, że będę głównie operował króliki, psy, świnki morskie, myszy bądź szczury. Przez siedem lat, zanim zacząłem na stałe pracować w klinice, zajmowałem się naukami podstawowymi, w szczególności farmakologią. Dzięki temu dobrze poznałem podstawy współczesnej medycyny: fizjologię, biochemię, farmakologię. Ten, kto ich nie zna, w medycynie może być tylko rzemieślnikiem.

Czy to znaczy, że rozpoczęcie pracy w klinice bezpośrednio po studiach jest gorszym rozwiązaniem?

Oczywiście, w klinice nie ma czasu na teorię, która jest bardzo ważna. Są przecież zawsze nagłe przypadki. Ciągle trzeba zajmować się chorym człowiekiem, ustalić rozpoznanie choroby i natychmiast rozpocząć leczenie. Stany zagrożenia życia nie pozwalają czekać ani jednej minuty, trzeba działać natychmiast. W klinice nie ma czasu na zapoznanie się z metodyką badań naukowych. Jest za dużo obowiązków doraźnych związanych z chorym. Lekarz musi śledzić chorobę każdego pacjenta, monitorować wszystkie kolejne postępowania i działania. Uniemożliwia to systematyczne wykonywanie pracy naukowej. Dlatego w Stanach Zjednoczonych lekarza zajmującego się pracą naukową oddelegowuje się na pewien czas do laboratorium, gdzie na co dzień nie ma kontaktu z pacjentem.

Czy tak powinno być również w Polsce?

Moim zdaniem jest to rozsądne. Lekarz, nabywając doświadczenia, wzbogaca swoją wiedzę w dziedzinach podstawowych, a równocześnie ma kontakt z daną kliniką w takim zakresie, że może realizować prace naukowe. Opanowanie metodyki badań naukowych i samodzielne wykonywanie procedur diagnostycznych jest bardzo istotne.
Gdy zostałem kierownikiem kliniki nefrologii, postawiłem warunek, że jej asystentem może zostać ktoś, kto ma przynajmniej rok lub dwa lata stażu w zakładzie teoretycznym. Jednak w naszych warunkach okazało się to nierealne. Zakłady teoretyczne znajdowały się w Rokitnicy, oddalonej 30 km od kliniki. A wtedy, w latach 50., komunikacja nie funkcjonowała tak jak obecnie.
Ja swoją wiedzę zdobytą w czasie prowadzenia dużego laboratorium diagnostycznego mogłem wykorzystać podczas pracy w klinice. Dawało mi to ogromną przewagę przy realizowaniu prac badawczych.

Jakie z badań, które Panu udało się wykonać, można uznać za najważniejsze?

Zaraz po studiach pracowałem w III Klinice Chorób Wewnętrznych w Bytomiu u wybitnego gastroenterologa Kornela Gibińskiego, jednego z najwybitniejszych lekarzy, wówczas najmłodszego profesora w Polsce. Zajmowałem się głównie enzymologią kliniczną. W latach 50. jako pierwsi wprowadziliśmy nadal obowiązujące badania enzymatyczne w diagnostyce chorób, szczególnie wątroby i trzustki. Zajmowaliśmy się oznaczaniem aminotransferaz, amylazy, fosfatazy alkalicznej. Cała biochemia kliniczna rozwinęła się dzięki ludziom, którzy opierając się na wiedzy teoretycznej, szybko mogli przenieść ją do praktyki. Po stworzeniu zaplecza diagnostycznego i naukowego prowadziliśmy badania związane z prawidłowym funkcjonowaniem nerek. W latach 60. dostaliśmy pierwszą sztuczną nerkę, mogliśmy więc zajmować się gospodarką wodno-elektrolitową. Bez hemostazy wodno-elektrolitowej prowadzenie nefrologii było niemożliwe. Następnie otrzymaliśmy pierwszy aparat do oznaczania sodu, potasu, wapnia oraz badań gazometrycznych krwi. W ten sposób powstawała zabrzańska, katowicka nefrologia z dobrym zapleczem diagnostycznym.

Jakie wówczas inne ośrodki nefrologiczne w Polsce miały wysoką pozycję?

Znaczącymi ośrodkami nefrologicznymi w Polsce była Warszawa, z prof. Orłowskim na czele, Gdańsk – z prof. Pensonem i Kraków – z prof. Hanickim. Nasz ośrodek znalazł się w tym gronie jako czwarty, tyle że uzyskał tę pozycję nie mając żadnej tradycji.

Jakie były główne zainteresowania naukowe lekarzy z Kliniki Nefrologii?

Postępy w dziedzinie diagnostyki zaburzeń endokrynnych stały się „kołem zamachowym” dalszej tematyki badawczej. Badaliśmy układ endokrynny u chorych z nawrotową kamicą nerkową, ostrą i przewlekłą niewydolnością nerek oraz z nadciśnieniem tętniczym. To były cztery główne pola zainteresowań naukowych. Największym dokonaniem było opracowanie współczesnych metod diagnostycznych, szczególnie w zakresie oznaczania hormonów. Staliśmy się wówczas najsilniejszym ośrodkiem, który w sposób niezależny od zagranicy potrafił oznaczyć praktycznie wszystkie hormony człowieka, używając opracowanych przez nas metod radioimmunologicznych, a nie gotowych zestawów diagnostycznych, dostępnych za dewizy na Zachodzie. My nie mieliśmy dewiz na takie zakupy. Dlatego musieliśmy opracowywać własne metody. Staliśmy się bardzo silnym ośrodkiem wykonującym komplet oznaczeń w zakresie endokrynologii i nefrologii oraz zaburzeń gospodarki wodno-elektrolitowej i kwasowo-zasadowej. Badania nad zaburzeniami endokrynologicznymi u chorych na ostrą i przewlekłą mocznicę stanowią w dalszym ciągu centrum zainteresowań naukowych kliniki. W następstwie uprawniania dobrej nefrologii rozwinęła się transplantologia.

Niezależnie od pracy badawczej dużo czasu poświęcił Pan na przygotowywanie podręczników do interny dla studentów. Jest Pan autorem jednej z najbardziej znanej i cenionej książki w historii polskiej medycyny.

Przygotowanie podręcznika to obowiązek każdego, kto pracuje ze studentami. Nauczyciel akademicki powinien przekazać tę wiedzę, umieć wyrazić swoje doświadczenie nie tylko słowami, ale uwiecznić je. Dlatego tak wiele pracy włożyłem w przygotowanie swojego podręcznika. Nie ukrywam, że nie było to łatwe.

Z wielu podręczników, którymi posługiwali się polscy studenci, ten jest jednym z najdłużej dostępnych. Czy przy jego opracowywaniu korzystał Pan z zachodnich wzorców?

W podręczniku wykorzystałem zarówno doświadczenia nasze, własne, jak i medycyny ogólnoświatowej. Aby napisać dobry podręcznik, trzeba być zorientowanym w medycynie ogólnoświatowej i uwzględnić przede wszystkim ostatnie osiągnięcia medycyny. Rodzime podręczniki chorób wewnętrznych są niewątpliwie dobre i zdecydowanie bardziej cenione niż ich tłumaczenia z języka angielskiego czy niemieckiego, gdyż są dostosowane do polskich warunków.

Niezależnie od dokonań w pracy naukowej i dydaktycznej otrzymał Pan wiele wyróżnień, jak chociażby członkostwo Nowojorskiej Akademii Nauk.

To nie jest specjalne wyróżnienie. Zawsze mówię, że najwięcej dostałem wyróżnień niezasłużonych. Tych, których oczekiwałem, że dostanę, nigdy nie otrzymałem. Przyznawano mi natomiast te, których nie powinienem dostać, albo które należą się całemu zespołowi, ponieważ dorobek jest wynikiem nie tylko mojej pracy, ale trzydziestoosobowego zespołu, z którym bardzo intensywnie pracowałem przez 24 lata. Tempo prac w klinice było takie, że u nas nie było osób zwalnianych z kliniki. Kandydat sam dochodził do wniosku, że nie nadąża i powinien odejść. Gdy ktoś jest dobry, to przyciąga dobrych ludzi. Wszystkie tytuły doktora honoris causa, które otrzymałem od ośmiu uczelni, są następstwem pracy całego zespołu. Ja byłem tylko „kołem zamachowym” tego rozwoju. Aż 75 (a wkrótce 76) osób uzyskało tytuł doktora. Ja byłem promotorem tych prac, 20 moich uczniów uzyskało habilitacje. Ci ludzie pracowali na mnie. Pomagałem im, ponieważ miałem doświadczenie, ale to nie znaczy, że osiągnięcia kliniki są tylko moją zasługą. Bez ich aktywnej pracy nie byłoby tych osiągnięć.

Jakie uczelnie przyznały Panu Profesorowi doktoraty honoris causa?

Oprócz naszej uczelni śląskiej, wrocławska, jagiellońska, warszawska, lubelska, szczecińska, białostocka oraz Uniwersytet w Koszycach w Słowacji.

Jakie wyróżnienie sprawiło Panu najwięcej satysfakcji?

Największą satysfakcję daje mi to, że w ponad dwudziestu placówkach województwa katowickiego pracują moi wychowankowie. Najbardziej z tego korzystają chorzy. Z moimi uczniami ciągle utrzymuję kontakt, odwiedzają mnie. W dniu moich urodzin wszyscy, bez wyjątku, przychodzą, od rana do wieczora.

Nie mówią, że był Pan za bardzo wymagający?

Nie. Jeżeli ktoś czyni takie uwagi, to z uśmiechem. Zdaje sobie sprawę z tego, ile na tym skorzystał.

Widzę na ścianach gabinetu Pana Profesora wiele cennych zdjęć, m.in. uścisk dłoni Papieża Jana Pawła II. Z jakiej to było okazji?

W 1990 roku zorganizowałem audiencję, w której uczestniczyli wybitni transplantolodzy z całego świata. Z projektem takiego spotkania trafiłem do Jana Pawła II dzięki mojemu pacjentowi, wysoko postawionemu w hierarchii kościelnej biskupowi, przyjacielowi Papieża. Spotkanie rozpocząłem w języku polskim, a następnie przeszliśmy na język angielski. Papież określił jednoznacznie stosunek Kościoła Świętego do transplantacji narządów. Powiedział, że oddanie narządów dla drugiej osoby jest powinnością wynikającą z wielkoduszności chrześcijańskiej.

Widzę tu jeszcze jeden dyplom, nagrodę metropolity górnośląskiego arcybiskupa Damiana Zimonia – Lux Ex Silesia (Światło ze Śląska) za wnoszenie trwałych wartości w kulturę duchową promieniującą w górnośląskiej ziemi. To jest też jakaś karta znacząca, o której nie mówiliśmy, a która jest w dorobku Pana Profesora.

Moim zdaniem jest wiele osób bardziej zasłużonych.

Zdjęć z Papieżem i innymi wielkimi postaciami tego świata jest tu więcej.

Na jednym ze zdjęć jest sala tronowa, Papież wita się ze mną. Wokół są inni wybitni ludzie. Niektórzy już nie żyją. Jednym z nich jest słynny mistrz świata w szachach, Kasparow. Przyjechał, aby grać z dwudziestoosobową grupą polskich szachistów. Każdy grający wpłacił 1000 zł. Po wygranym meczu Kasparow przeznaczył należną mu kwotę dla naszej kliniki.

W centralnym miejscu na ścianie wypełnionej pamiątkowymi zdjęciami wisi obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.

Jestem wierzący, praktykujący. Nigdy nie ukrywałem tego i nie ukrywam. To mnie niezwykle uspokaja i mobilizuje do pracy.

To może te z pozoru przypadkowe zbiegi okoliczności w życiu Pana Profesora, które zdecydowały, że został Pan lekarzem, nie były w istocie przypadkowe?

O to trzeba zapytać Pana Boga. Na kilku konferencjach wygłaszałem referat na temat tego, czy moja kariera była wynikiem przypadków, czy też celowym dążeniem do przeżywania wielkiej przygody. Ów przypadek można wiązać z przeznaczeniem. Niewątpliwie moje dzia- łanie nie zależy tylko ode mnie.