Przegląd Urologiczny 2009/1 (53) wersja do druku | skomentuj ten artykuł | szybkie odnośniki
 
strona główna > archiwum > Przegląd Urologiczny 2009/1 (53) > Dzieci i bękarty doktora Judyma

Dzieci i bękarty doktora Judyma

Nie wiem, czy ktokolwiek wybierając studia medyczne myślał o tym, na co będzie narażony ze strony mediów, pacjentów, decydentów i polityków grających sobie swoje gierki służbą zdrowia. Ja, przyznam szczerze, nie. Jako usprawiedliwienie podam ubogość mediów w owym czasie (dwa programy TV kończące się o 23.00, kilka gazet i trzy programy radiowe). Jedynie słuszna linia partii chyba nie przewidywała niszczenia lekarzy, jeśli tylko nie działali w opozycji. Pacjenci raczej szanowali doktorów, przynosząc im w podzięce tak deficytowedobra jak kartki na benzynę czy wyroby masarskie. Lekarz pozwany przez pacjenta lub jego rodzinę był chyba rzadziej spotykany od bezkartkowej szynki. Tymczasem przełom polityczny przyniósł zmianę w podejściu do służby zdrowia. Jako że moja praca rozpoczynała się właśnie w owym okresie, pamiętam pierwsze jej symptomy. Lud uświadomiony w swoich prawach zaczynał krzyczeć, że płaci podatki i należy mu się takie leczenie jak na Zachodzie, skoro już nie ma socjalizmu. Uposażenie doktorów sięgnęło dna i spora ich część zaczęła opuszczać kraj. Tymczasem zaczęły pojawiać się pierwsze jaskółki reform, które zbliżyły nasz kraj do standardów zachodnich. Jednak ceną było również sprymitywizowanie kultury masowej i środków przekazu na modłę przysłowiowego niemieckiego „Bilda”. Na okładkach tabloidów zaczęły pojawiać się fotografielekarzy,którzypopełnilirealnealbowyimaginowaneprze-stępstwa. W tych gazetach wyrok jest jednoznaczny i wydany przed orzeczeniem sądu. Epitety takie jak „zbrodniarz”, „morderca”, „rzeźnik” są na porządku dziennym. Tu nie ma progresji choroby czy innych czynników. Tu jest tylko że: „doktor się nie poznał” i ktoś umarł albo jest kaleką. Obowiązkowe zdjęcie na cmentarzu. Najlepiej nad grobem dziecka. A obok zdjęcie doktora tak zrobione, że każdy natychmiast poznaje go mimo zasłoniętych oczu. Srodze jednak pomyli się ten, który pomyśli, że tylko prymitywna kolorowa prasa żeruje na służbie zdrowia. Jedna z najbardziej opiniotwórczych gazet wymyśliła hasło „Pokaż lekarzu, co masz w garażu”. Otóż w krajach tzw. Starej Unii lekarz jeździ bardzo drogim samochodem i nikogo to nie dziwi. Bo jest lekarzem, człowiekiem, który ukończył najtrudniejsze studia, kształci się cały czas, a jego odpowiedzialność jest nieporównywalna z żadną inną profesją. Nie słyszałem, aby tabloidy pokazywały np. sędziego, który skazał niesłusznie kogoś na długoletnie więzienie np. z komentarzem: „Ten bydlak nadal sądzi ludzi, a powinien siedzieć we więzieniu” (zamieniłem słowo „leczy” na „sądzi” z oryginalnego tekstu).

Nie zamierzam oczywiście bezkrytycznie bronić PT Kolegów. Wielu z nich nie chciałbym nigdy poznać, a musiałem. Zadufani w sobie bufoni, mistrzowie świata w swej sztuce, pogardzający innymi, zwłaszcza jeśli dane jest im pracować w tzw. ośrodkach referencyjnych. Udzielający ex cathedra pouczeń lekarzom-kmiotkom z prowincji. I odwrotnie n ci z mniejszych szpitali pogardzający „docentami co to nie potrafią operować”, a za to oni mają „nabitą rękę”, choć bez tytułów naukowych.

Znam też ludzi wspaniałych, serdecznych, których sztuka lekarska i kultura osobista powala na kolana. No cóż, lekarzy w Polsce jest 140 tysięcy. To spore miasto, a w takim mieście są złodzieje, kapłani, prostytutki i zakonnice. No oczywiście lekarze powinni być - (tu można wstawić pożądane przymioty), ale nie są. Kto ma inne zdanie? Chętnie podyskutuję.

Jednak wróćmy do tematu relacji lekarz - pacjent i jego rodzina. Liczba spraw wytaczanych lekarzom w ciągu ostatnich dwudziestu lat w Polsce wzrosła kilkadziesiąt razy. Oprócz oczywistych powodów, jak praca pod wpływem alkoholu (choć tu zauważam niezwykle nierówne traktowanie PT Kolegów przez Izby Lekarskie) czy fatalnych zaniedbań czysto organizacyjnych wiele skarg dotyczy naturalnego rozwoju choroby czy śmierci pacjenta wskutek powiedzmy rozsiewu nowotworowego. Tu chodzi tylko o pieniądze. W czasie jednego ze zjazdów chirurgicznych opowiedziano historię pewnej pani, u której w czasie laparotomii (nie z powodu kamicy) zauważono wypełniony złogami pęcherzyk żółciowy. Chirurg wykonał cholecystektomię. Chora bez powikłań wyszła do domu. Po kilku tygodniach wysłała do szpitala pismo procesowe domagając się (uwaga!) siedmiu milionów złotych (!) odszkodowania za usunięcie pęcherzyka bez jej zgody. Śmieszne? Otóż nie, pani ta działa w obszarze istniejącego w Polsce prawa, a jakiś prawnik poinstruował ją, jak napisać pismo. Dostanie przecież 10%. Ufać sądowi, że odrzuci ów kuriozalny pozew? Nie liczyłbym na to.

Jako że postęp cywilizacyjny dotarł i do nas, ciężar opinii o lekarzach przesunął się w stronę cyberprzestrzeni. Fora internetowe stwarzają doskonałe pole do anonimowego (w miarę) wyrażania poglądów o wszystkim - od polityki przez gospodarkę i religię, na lekarzach skończywszy. Ostatnim hitem jest wcale nie nowa strona „Znany Lekarz”. Założył ją pan, który twierdzi, że chciał w ten sposób pomóc ludziom w poszukiwaniu najwybitniejszych specjalistów. Strona szybko przekształciła się w forum niewybrednych ocen lekarzy przez ludzi zazwyczaj z jakichś tam względów niezadowolonych. Oczywiście jest demokracja, wolność słowa, za którą tak tęskniliśmy w okresie moich studiów. Prawda. Lecz jeśli ma to być strona taka jak deklaruje jej założyciel, czemu nie ma obowiązku podania danych, np. Peselu, a może, jak przystało na ludzi honoru (przecież Polska to kraj ludzi honoru, dzieci ułanów itp.), pełnego imienia i nazwiska. Jeśli nawet doktor X mnie zawiódł, niech wie, co Wojciech Szczęsny z Bydgoszczy o nim myśli. Odpowiedź jest prosta. Ciekaw jestem, jak długo istniałoby forum oceniające adwokatów, prokuratorów, sędziów i policję. Na przykład „Prokurator X to szuja, za pieniądze zrobi wszystko. Sam mu płaciłem, żeby nie oskarżał szwagra. Dałem dwa razy, bo powiedział, że musi jeszcze dać działkę sędziemu Y”. Myślę, że wtedy znalazłyby się ustawy, paragrafy i oczywiście ludzie, którzy szybko zamknęliby tę stronę. Tymczasem ci sami ludzie, mam na myśli prawników, nie dostrzegają łamania prawa, jakie w Polsce stało się normą. O cóż chodzi?

Kilka miesięcy temu w „Rzeczpospolitej” ukazała się informacja na temat kondycji polskiej onkologii. Chyba nie muszę PT Czytelnikom pisać, w jakim tonie był ów artykuł. W podsumowaniu stwierdzono, że w Holandii takie wyniki zarówno wykrywalności, jak i 5-letnich przeżyć osiągano około roku 1968. Dodano jeszcze, że istnieje jednak światełko w tunelu pod postacią zaznaczającego się postępu. W komentarzach szukano przyczyn takiego stanu rzeczy. Okazało się, że „wina” leży zarówno po stronie lekarzy lekceważących objawy alarmowe, jak i społeczeństwa, które nie korzysta z dobrodziejstw darmowych akcji profilaktycznychorazjegoniskiej kultury medycznej. Zapewne jest to prawda. Ludzie boją się nawet wypowiedzieć słowo „rak”, zaś legendy o „raku, który dostaje powietrza” po zabiegach onkologicznych, przyczyniając się tym samym do śmierci, są nadal żywe. Można jeszcze wziąć pod uwagę, że leczenie onkologiczne związane jest często z jakimś okaleczeniem czy nawet trwałym kalectwem.

Tymczasem jednak redaktorzy „Rzepy” nie wzięli pod uwagę, że w na-szym kraju możliwe są alternatywne formy walki z nowotworami. Bezbolesne, ba, nawet przyjemne przez swą tajemniczość. Polskie prawo dopuszcza ich stosowanie, co więcej, ich wykonawcy, stojąc na uboczu oficjalnejmedycyny,unikająuciążliwychkontroliNFZ,Inspekcji Sanitarnej czy w ogóle kogokolwiek, jak również niepokojów, do której z jednorodnych grup zakwalifikować„pacjentów”.Pewną niedogodnością dla tych ostatnich jest konieczność uiszczenia 150 złotych za wizytę. Takich wizyt do pełnego pozbycia się raka potrzeba zazwyczaj kilka, ale czy powiedzmy 600 złotych to dużo za wyleczenie z czerniaka czy białaczki? Przyjrzyjmy się owemu zjawisku z bliska. Zdumiewa mnie, że większość z objazdowych lub stacjonarnych „bio-cośtam” ma zarejestrowaną praktykę z regonem i wpisem do rejestru działalności gospodarczej. Pojawia się zatem pierwszy problem. Kto i czy w ogóle ktokolwiek sprawuje kontrolę nad procesem wydawania owych zezwoleń? Czy wydającym owe zezwolenia znany jest artykuł 58 „Ustawy o zawodzie lekarza i lekarza dentysty”?

Fotografia 1
 

Ludzie ci, przypomnę, mają bezpośredni kontakt z ciałem chorych. Dotykają ich, masują itp. Czy wymagane są od nich badania lekarskie zbliżone choćby do obowiązujących lekarzy, pielęgniarki i przedstawicieli innych zawodów medycznych? W tym miejscu pojawia się również problem miejsca owych praktyk. Weźmy Clavera Pe (mój ulubiony). Ów obywatel Filipin bez trudu uzyskał bodaj we Wrocławiu wpis do rejestru działalności gospodarczej jako „refleksoterapeuta”. Można by założyć, że ma on gabinet wyposażony zgodnie z normami Inspekcji Sanitarnej, która z taką pieczołowitością dba o standardy gabinetów lekarskich (kto to przerabiał wie, o czym mówię). Jednak ten kto tak myśli, srodze się zawiedzie. Pan Claver jeździ po Polsce i realizuje swoją zbawczą misję w pokojach hotelowych, domach kultury i podobnych obiektach. Ponadto w owych miejscach prowadzi działalność gospodarczą, gdyż w pobliżu recepcji znajduje się stolik, gdzie pani po pobraniu opłaty 150 PLN kieruje chorych do wynajętego na kilka godzin pokoju. Może się mylę, ale pokój hotelowy nie jest chyba miejscem, gdzie powinno się wykonywać „bezkrwawe operacje”, bo tak pan Pe nazywa swoją działalność. Może to, że jest „jedynie narzędziem Boga” (cytat z reklamy w „Gazecie Pomorskiej”) zapobiega rozprzestrzenianiu się chorób.

Ramon Divag poszedł jeszcze dalej. On „leczy żarliwością religijną”. Oczywiście katolicką, gdyż jako innowierca nie znalazłby raczej w polskim społeczeństwie chętnych do „leczenia”. Z wielką chęcią posłuchałbym głosów kapłanów, np. członków Komisji Bioetycznych. Nie chciałbym być posądzony o bluźnierstwo, lecz czytając w prasie (skandal, że coś takiego jest drukowane!) o dokonaniach owych panów za pomocą modlitwy i żarliwości religijnej muszę stwierdzić, że cuda opisane w Biblii wypadają dość blado. Pomijam problem kontroli skarbowej, która jest tu delikatnie mówiąc iluzoryczna (prowadzenie działalności gospodarczej w hotelu!). Panowie z bydgoskiego Urzędu Kontroli Skarbowej poradzili wezwać Straż Miejską (sic!).

Działania pana Clavera nie budzą jednak niepokoju prokuratury i Wojewódzkiej Inspekcji Sanitarnej. Prokuratura uważa, że nie prowadzi on działalności stricte medycznej (określonej ponoć osobną listą), w związku z powyższym nie dotyczy go wspomniany wyżej artykuł. Odmawia więc wszczęcia dochodzenia. W przypadku pana Grzegorza M. z Bydgoszczy, z zawodu ogrodnika, który pod wpływem własnych przemyśleń odnoszących się do wzajemnych relacji planet Układu Słonecznego zbudował urządzenie składające się z desek, miedzianego drutu i bateryjki 6V do leczenia głównie nowotworów (broń Boże po rozpoczętym leczeniu onkologicznym!), prokuratura uznała, że jest to czyn o małej szkodliwości społecznej i odmówiła dalszego postępowania. Potwierdził to rzeczoznawca, który skonstatował, że prąd o napięciu 6V zasadniczo nie szkodzi ludziom, pobierając przy okazji 500 złotych honorarium. Prokuratura nie zasięgnęła opinii biegłych z zakresu onkologii na temat odwlekania leczenia ani też reklam Grzegorza M., w których jednoznacznie określał on, że największe „sukcesy” odnosi w leczeniu białaczek i czerniaków.

Inspekcja Sanitarna stoi na stanowisku, że pan Claver Pe, nie mając zarejestrowanej oficjalnejpraktykilekarskiej,niepodlegajejkontroli. Nie budzą jej emocji miejsce i warunki wykonywania owych czynności. Wojewódzki Inspektor Sanitarny napisał do mnie: „Uzdrowiciele z Filipin nie prowadzą, w rozumieniu obowiązujących przepisów działalności medycznej - wobec czego zarówno kontrola jak i egzekwowanie jakichkolwiek warunków świadczonych przez nich usług jest niemożliwa” (podkreślenie moje - W.S.). Dochodzę zatem do przekonania, że w pokojach hotelowych można nawet przeszcze-piać narządy, byle nie wykonywali tego zarejestrowani pracownicy służby zdrowia. Nikt bowiem (a zwłaszcza Sanepid) nie ośmieli się zaburzyć miru hotelowego pana Clavera i jego pacjentów. Zainteresowanych odsyłam do „Ustawy o Inspekcji Sanitarnej”. Uprawnienia inspektorów sanitarnych są takie, że policja wydaje się tu miłym cieciem stojącym z miotłą w bramie i strofującym urwisów.

Podobnym skandalem były dla mnie seanse niejakiego Cliva Harrisa, które w większości odbywały się w budynkach należących do Kościoła katolickiego. O ile się orientuję, jego cuda nie zostały jeszcze uznane przez Watykan. Wstyd i żal, że Kościół zakazujący swoim wyznawcom wierzyć w horoskopy pozwala szarlatanom korzystać ze swoich pomieszczeń! Ale cóż, jak mawiali już starożytni - „pecunia non olet”, a zawsze można się wytłumaczyć, że to dla dobra ludzi. A nuż komuś przejdą bóle brzucha? A że to był rak i nie przeszło? Wola boska. Tu też ciekaw byłbym zdania np. PT Kolegów z Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy.

Polska nazywana jest „onkologicznym wyrzutem sumienia Europy”. Odsetki wykrywalność i wyleczalności nowotworów, jak ogłasza już nawet prasa codzienna, budzą grozę i przerażenie. Tymczasem pan ogrodnik, który „największe sukcesy odnosi w leczeniu białaczek i czerniaków”, jest zdaniem prokuratora niegroźny. Filipińczyk i jemu podobni bez trudu dostają zezwolenie na praktyki „bio-coś tam”, a tak naprawdę nikt nie wie, co dokładnie robią. Oczywiście można zasłaniać się demokracją, wolnością wyboru itp. Po moim artykule w „Gazecie Wyborczej” ktoś na forum nazwał mnie nawet rasistą, gdyż walczę z człowiekiem o innym kolorze skóry. Poczułem się za-żenowany, a potem ogarnął mnie pusty śmiech, choć wcale mi do śmiechu nie było. Tymczasem oszuści i szarlatani są bezkarni. Chyba, że wzorem pewnej lekarki z Mongolii zaczną handlować amfetaminą. Wtedy jest medialny szum. Może jednak być za późno.

dr n. med. Wojciech Szczęsny